Jakkolwiek to zabrzmi, musimy nauczyć się żyć w społeczeństwie ludzi słabych, często nieradzących sobie z rzeczywistością.
16.04.2024 09:05 GOSC.PL
Od kilku tygodni prawdziwą furorę w świecie zarówno prawicowego, jak i lewicowego komentariatu, robi najnowsza książka amerykańskiego psychologa Jonathana Haidta „Anxious Generation” („Niespokojne pokolenie”). Skąd tak wielkie poruszenie? Haidt stara się wyjaśnić współczesne problemy psychiczne młodych ludzi i wskazuje, że głównym winowajcą są smartfony i media społecznościowe. Dyskusja wokół książki jest szalenie ciekawa, bo faktycznie jesteśmy jako społeczeństwo bezradni wobec kolejnych informacji o depresjach czy nawet samobójstwach wśród młodzieży.
Zakaz używania smartfonów w szkołach, który staje się coraz powszechniejszy, niewiele tu jednak zmieni. Dzieci są już bowiem przesiąknięte kulturą kreowaną przez media społecznościowe. Niezależnie od tego, czy jest to publiczna podstawówka czy super elitarna szkoła prywatna. Jakkolwiek kontrowersyjnie to zabrzmi, może się okazać, że jedynym sposobem na uratowanie dzieci przed tą trucizną jest radykalne odcięcie – także od szkoły. Przynajmniej na jakiś czas, dopóki to szaleństwo nie przeminie. Zdaje sobie sprawę, że dla zdecydowanej większości rodziców opcja edukacji domowej w ogóle nie wchodzi w grę. Pytanie, jak obronić dzieci i młodzież (a także nas samych) przed kulturą social media, jawi się jako jedno z najważniejszych, przed jakim przychodzi nam stanąć. Trudno o łatwe odpowiedzi.
Pewnie będzie jeszcze wiele okazji, aby do tego wątku powrócić. Dziś chciałbym jednak pociągnąć mój wielkanocny cykl, poświęcony przemianie myślenia o rzeczach, które wydają się nam oczywiste, a takimi nie są. Będzie to zwieńczenie tryptyku poświęconego otwartości na życie. Inspiracją jest inna myśl z książki Haidta. Pisze on, że człowiek w swojej młodości, poza oderwaniem od smartfona, musi zostać poddany stresowi, aby w dorosłości być gotowym do stawienia czoła poważnym wyzwaniom. Haidt używa porównania do drzewa – jeśli młode drzewo nie przeżyje wichury, nie wytworzy specjalnych powiązań, które pomogą mu zdrowo urosnąć i przetrwać. Ta intuicja jest nam bliska. Często lubimy przecież powtarzać, że co nas nie zabije, to nas wzmocni.
Wniosek z tego jest taki, że dzieci i młodzież muszą być poddawane wyzwaniom, bo inaczej wyrosną na dorosłych, niepotrafiących sobie radzić z życiem. Myślę, Droga Czytelniczko i Drogi Czytelniku, że taki sposób myślenia jest Ci bliski. Chciałbym go jednak zakwestionować, a trwająca właśnie w sejmie dyskusja wokół projektów liberalizujących aborcję wydaje się dobrym kontekstem. Nie bez przyczyny jako chrześcijanie sprzeciwiamy się bowiem zabijaniu dzieci nienarodzonych, także tych cierpiących na jakieś genetyczne wady. Nikt z nas nie podpisałby się przecież pod społecznym darwinizmem, zgodnie z którym człowiek słaby i chory nie powinien być przedmiotem szczególnej troski.
Tak, chcemy otaczać każde życie opieką. Dzięki Bogu żyjemy w czasach, w których za sprawą antybiotyków, szczepionek oraz radykalnej poprawy warunków sanitarnych śmierć dziecka, choć zawsze pozostaje tragedią, zdarza się niezwykle rzadko. Trzeba sobie jednak powiedzieć wprost – cywilizacyjnie jest to absolutne novum. W historii homo sapiens sapiens, która liczy ok. 40 tys. lat, dopiero ostatnie 70-100 lat wyróżnia nas od zwierząt, jeśli spojrzymy na przeżywalność poszczególnych członków gatunku. Jeszcze w pokoleniu naszych pradziadków sytuacja, w której dorosłość osiągała zaledwie połowa poczętych dzieci, była normą. Żyjemy w naprawdę wyjątkowym momencie historii.
Spróbujmy sobie to wyobrazić. Połowa z nas nie dożyłaby pełnoletności. Nie wiem, czy sam znalazłbym się w połowie tych szczęśliwców. To ma jednak daleko idące konsekwencje. Jeszcze cztery pokolenia wstecz mieliśmy do czynienia z brutalną selekcją naturalną, gdzie jednostki słabsze fizycznie, a poniekąd także psychicznie, po prostu nie funkcjonowały w społeczeństwie, bo nie dożywały wieku 20 lat. Utyskując dziś na to, jak silne były pokolenia ludzi urodzonych przed wojną, nie zapominajmy, że mówimy o tych najsilniejszych, którzy przetrwali.
Porównanie do drzewa, użyte przez Jonathana Haidta, miało zatem sens 100 lat temu. W moim odczuciu współcześnie jest ono jednak mało użyteczne. Choćby dlatego, że spora część populacji zwyczajnie nie poradzi sobie ze stres-testem w młodości. Dlatego nie pozostaje nam nic innego, jak nauczyć się żyć w społeczeństwie ludzi słabych, często nieradzących sobie z rzeczywistością. To jest „cena”, jaką musimy (ale i chcemy!) zapłacić za to, że daliśmy im (a może sobie?) szansę dotrwania do wieku dorosłego.
Wyjście z logiki społecznego darwinizmu, który przez wieki zapewniał ludzkości rozwój (kosztem tej połowy, która umierała), jest jeszcze trudniejsze niż poradzenie sobie z kulturą smartfonów. Stawiam wręcz hipotezę, że bez radykalnej zmiany myślenia o społeczeństwie nie poradzimy sobie z żadnym poważnym wyzwaniem, bo będzie umykać nam podstawowa kwestia, że duża część z nas nie jest zdolna do kapitalistycznego konkurowania. Jeśli na poważnie traktujemy otwartość na życie, powinniśmy raczej robić wszystko, aby nie złamać trzciny nadłamanej ani nie zagasić knotka o nikłym płomyku, niż powtarzać, że co nas nie zabije, to nas wzmocni.
Marcin Kędzierski